Po pierwsze, to nie koniec świata, takie rzeczy się zdarzają. Po drugie, nie bagatelizuj, szukaj przyczyny, taki stan rzeczy, to nie zawsze syndrom lenia.
Nie ukrywam, lekko się posypałam ostatnimi czasy. Trochę zmian (no dobra, dużo), odważnych decyzji, szukanie planu i rozwiązań dla nowych sytuacji. Z jednej strony uczucie, że w końcu wszystko leży w moich rękach, z drugiej - stres, żeby czegoś nie spieprzyć, bo nie ma na to czasu, a życie nie zwalnia tylko z każdym dniem nabiera tempa. Sponiewierały mnie chyba wszystkie możliwe stany zakłopotania, a tendencja do zamartwiania i stresowania się na zapas, ach upierdliwe cechy, nakręcały imprezę. Moją stałą niezmienną był oczywiście trening. Aż tu nagle red alert...
Puszczam retrospekcję, czyli co się działo?
Od pewnego czasu, pomimo odczuwalnego zmęczenia, żeby móc zasnąć, powieki niemalże zaklejałam taśmą, a jakość snu pozostawiała wiele do życzenia. Do tego dochodziły częste bóle głowy, osłabienie, ogólne samopoczucie do najlepszych nie należało. Początkowo mnie to nie ruszało, przecież każdy ma prawo złapać gorsze dni. Do czasu..
Apogeum nastało w cudny majowy poranek. Słońce zagląda przez okno, ciepło i przyjemnie, wszystko aż się prosi żeby w skowronkach wyskoczyć z wyra i działać na pełnych obrotach. A ja? No właśnie... otwieram sklejone, zaspane oko, samopoczucie porównywalne do bliskiego spotkania z walcem drogowym (ała), a na myśl o wyjściu z łóżka i czekającym mnie treningu uczepiłam się kurczowo poduszki i ani myślę puścić. Wyprzedzę Twą myśl, to nie kac.
Czy Wy to widzicie? Ja, która zawsze jak rusałka w podskokach pląsałam na siłownię... Jak żyć?
Automotywacja do rozstania się z łóżkiem zajęła mi całą wieczność. Wstałam. Myślę sobie: "nie księżniczkuj, przecież kolejna gorzej przespana noc to nie tragedia". Ogarniając w zwolnionym tempie panujący we mnie nieład, ze sporym poślizgiem czasowym trafiłam na siłownię. A tam czekały na mnie jeszcze większe schody. Trening wydawał się trwać w nieskończoność. W połowie myślałam, że zdechnę. Obciążenia, które do tej pory brałam na przysłowiową klatę, ewidentnie mnie przygniatały. Pomimo tego, że głowę zaczęły atakować pesymistyczne myśli, udało mi się dobiec do mety. Dalszy scenariusz dnia upływał pod hasłem totalnego rozmemłania. Mój mózg miał ewidentną przerwę w dostawie energii, a każda część ciała mówiła innym językiem. Wieczorem schemat z zaśnięciem się powtarza. Rano – dzień świra. Odnosiłam wrażenie, że sufit spada mi na łeb. Pierwsza myśl – przetrenowanie.
Co robić?
Apogeum nastało w cudny majowy poranek. Słońce zagląda przez okno, ciepło i przyjemnie, wszystko aż się prosi żeby w skowronkach wyskoczyć z wyra i działać na pełnych obrotach. A ja? No właśnie... otwieram sklejone, zaspane oko, samopoczucie porównywalne do bliskiego spotkania z walcem drogowym (ała), a na myśl o wyjściu z łóżka i czekającym mnie treningu uczepiłam się kurczowo poduszki i ani myślę puścić. Wyprzedzę Twą myśl, to nie kac.
Czy Wy to widzicie? Ja, która zawsze jak rusałka w podskokach pląsałam na siłownię... Jak żyć?
Automotywacja do rozstania się z łóżkiem zajęła mi całą wieczność. Wstałam. Myślę sobie: "nie księżniczkuj, przecież kolejna gorzej przespana noc to nie tragedia". Ogarniając w zwolnionym tempie panujący we mnie nieład, ze sporym poślizgiem czasowym trafiłam na siłownię. A tam czekały na mnie jeszcze większe schody. Trening wydawał się trwać w nieskończoność. W połowie myślałam, że zdechnę. Obciążenia, które do tej pory brałam na przysłowiową klatę, ewidentnie mnie przygniatały. Pomimo tego, że głowę zaczęły atakować pesymistyczne myśli, udało mi się dobiec do mety. Dalszy scenariusz dnia upływał pod hasłem totalnego rozmemłania. Mój mózg miał ewidentną przerwę w dostawie energii, a każda część ciała mówiła innym językiem. Wieczorem schemat z zaśnięciem się powtarza. Rano – dzień świra. Odnosiłam wrażenie, że sufit spada mi na łeb. Pierwsza myśl – przetrenowanie.
Co robić?
Uporawszy się w większości z problemem mogłam pozwolić sobie na trochę żartu opisując sytuację. Jednak teraz wszelkie heheszki odstawiam już na bok. Przez cały ten czas do śmiechu wcale mi nie było. Nie ukrywam, że stan lekkiej paniki wdzierał się do mojej głowy. Pierwszy raz nie wiedziałam co może być przyczyną tego nieznanego mi dotąd stanu. Koszmar, serio.
W takiej sytuacji najlepiej zrobić solidny rachunek sumienia. Prześledziłam ilość i intensywność swoich ostatnich treningów oraz dni przeznaczonych na regenerację. Czy przypadkiem nakręcona jak królik duracell osiąganymi efektami, nie zaczęłam gnać za tą swoją marchewką, przeskakując zbyt szybko na większe obciążenia. Może poprzeczka zawisła zbyt wysoko i blokowała płynne dążenie do celu – mojego celu. Czy w diecie nie było żadnych luk, czy przypadkiem czegoś nie zaniedbałam. Gadałam tak ze sobą dłuższą chwilę i wszystko wydawało się być w porządku. Wyniki badań morfologicznych, na podstawie których ewentualne przetrenowanie wyjdzie czarno na białym, również bez zastrzeżeń. Jedynie stres, który królował ostatnio dość często w moim grafiku mógł narobić bałaganu.
Nie chciałam jednak iść na skróty i zrzucać wszystkiego na życiowe rewolucje. Przyzwyczajona do życia w symbiozie z własnym organizmem postanowiłam pociągnąć za wszystkie możliwe sznurki, dla własnego świętego spokoju i pewności. Czekam na ostatnią konsultację z lekarzem i interpretację wyników badań. Podświadomie czuję, że to tylko formalność.
Nie ma co ukrywać, w Krainie Czarów nie żyjemy. Gdy coraz więcej spraw zaczyna przygniatać nasze barki, najważniejsze żeby nie dać się sprowadzić do parteru. Stres nie jest dobrym sprzymierzeńcem, potrafi solidnie namieszać, ale zapanować nad nim często bardzo ciężko.
Czy odpuściłam treningi? Pewnie, że nie :) Jednak zmieniły nieco zabarwienie, ponieważ na czas dochodzenia ze sobą do ładu, watro trochę spuścić z tonu. Postawiłam na treningi ogólnorozwojowe, siłowe z mniejszym obciążeniem, które przy okazji pozwoliły mi na szlifowanie techniki wykonywanych ćwiczeń, pilates i basen.
Każdy nawet największy health freak ma prawo do gorszych dni. Trzeba jednak nauczyć się rozpoznać syndrom typowego lenia chcącego bezczelnie wdrapać się na nasze plecy, od wyraźnych sygnałów jakie wysyła nam nasz organizm, że coś jest nie tak. Jeśli rejestrujecie takie stany, utrzymujące się niepokojąco długo i intensywnie – szukajcie przyczyny. W treningach, zwolnijcie tempo. Działanie "mimo wszystko" i "za wszelką cenę" oznacza walkę z własnym organizmem, jednak na takim etapie, to lekkomyślne i może doprowadzić do poważnych konsekwencji i uszczerbku zdrowia. Jednak nie odpuszczajcie całkowicie, bo zanim się obejrzycie będziecie jechać na wstecznym, a to pachnie zaprzepaszczeniem osiągniętych do tej pory efektów. Nawet jeśli nasz progress (w budowaniu mięśni, redukcji tkanki tłuszczowej, zrzucenia kilogramów i.t.d) będzie zachodził wolniej, to nie powód do załamania. To w dalszym ciągu postęp, dążenie do celu i walka ze swoimi słabościami. Najważniejsze, żeby się nie zatrzymywać, bo można wtedy bardzo wiele stracić. Jesteśmy tylko ludźmi, mamy prawo do gorszych momentów, ale nie można się w tym zatracać, choć życie się dzieje bez taryfy ulgowej.
Jaki morał z tej bajki?
W takiej sytuacji najlepiej zrobić solidny rachunek sumienia. Prześledziłam ilość i intensywność swoich ostatnich treningów oraz dni przeznaczonych na regenerację. Czy przypadkiem nakręcona jak królik duracell osiąganymi efektami, nie zaczęłam gnać za tą swoją marchewką, przeskakując zbyt szybko na większe obciążenia. Może poprzeczka zawisła zbyt wysoko i blokowała płynne dążenie do celu – mojego celu. Czy w diecie nie było żadnych luk, czy przypadkiem czegoś nie zaniedbałam. Gadałam tak ze sobą dłuższą chwilę i wszystko wydawało się być w porządku. Wyniki badań morfologicznych, na podstawie których ewentualne przetrenowanie wyjdzie czarno na białym, również bez zastrzeżeń. Jedynie stres, który królował ostatnio dość często w moim grafiku mógł narobić bałaganu.
Nie chciałam jednak iść na skróty i zrzucać wszystkiego na życiowe rewolucje. Przyzwyczajona do życia w symbiozie z własnym organizmem postanowiłam pociągnąć za wszystkie możliwe sznurki, dla własnego świętego spokoju i pewności. Czekam na ostatnią konsultację z lekarzem i interpretację wyników badań. Podświadomie czuję, że to tylko formalność.
Nie ma co ukrywać, w Krainie Czarów nie żyjemy. Gdy coraz więcej spraw zaczyna przygniatać nasze barki, najważniejsze żeby nie dać się sprowadzić do parteru. Stres nie jest dobrym sprzymierzeńcem, potrafi solidnie namieszać, ale zapanować nad nim często bardzo ciężko.
Czy odpuściłam treningi? Pewnie, że nie :) Jednak zmieniły nieco zabarwienie, ponieważ na czas dochodzenia ze sobą do ładu, watro trochę spuścić z tonu. Postawiłam na treningi ogólnorozwojowe, siłowe z mniejszym obciążeniem, które przy okazji pozwoliły mi na szlifowanie techniki wykonywanych ćwiczeń, pilates i basen.
Każdy nawet największy health freak ma prawo do gorszych dni. Trzeba jednak nauczyć się rozpoznać syndrom typowego lenia chcącego bezczelnie wdrapać się na nasze plecy, od wyraźnych sygnałów jakie wysyła nam nasz organizm, że coś jest nie tak. Jeśli rejestrujecie takie stany, utrzymujące się niepokojąco długo i intensywnie – szukajcie przyczyny. W treningach, zwolnijcie tempo. Działanie "mimo wszystko" i "za wszelką cenę" oznacza walkę z własnym organizmem, jednak na takim etapie, to lekkomyślne i może doprowadzić do poważnych konsekwencji i uszczerbku zdrowia. Jednak nie odpuszczajcie całkowicie, bo zanim się obejrzycie będziecie jechać na wstecznym, a to pachnie zaprzepaszczeniem osiągniętych do tej pory efektów. Nawet jeśli nasz progress (w budowaniu mięśni, redukcji tkanki tłuszczowej, zrzucenia kilogramów i.t.d) będzie zachodził wolniej, to nie powód do załamania. To w dalszym ciągu postęp, dążenie do celu i walka ze swoimi słabościami. Najważniejsze, żeby się nie zatrzymywać, bo można wtedy bardzo wiele stracić. Jesteśmy tylko ludźmi, mamy prawo do gorszych momentów, ale nie można się w tym zatracać, choć życie się dzieje bez taryfy ulgowej.
Jaki morał z tej bajki?
Moja głowa, sposób myślenia i podejście do wielu spraw przeszły solidne formatowanie dysku. Pomogło. Wróciłam do świata żywych. Dochodzenie do ładu ze swoim organizmem to czasem niełatwy orzech do zgryzienia i pochłania sporo energii. Szczególnie wtedy, gdy psychika dochodzi do głosu w sposób, który blokuje nasze działania. Nie dajcie się jednak przytłoczyć problemom. Wszystkie przeciwności da się pokonać. Wierzcie mi. Pisze to do Was ja – wbrew pozorom mało wierząca w siebie istota.
Peace ! ;)
Peace ! ;)
czyli już wiem co mi było ;] i na szczęście też minęło ;]]
OdpowiedzUsuń